Nitka, wróciwszy do domu, oznajmiła dramatycznym głosem:
– Jaka szkoda! Już nigdy więcej nie zjem cytryn. A tak je lubiłam!
Żal, który usłyszałam w jej głosie, kazał mi zapytać, czemu zawdzięcza rozstanie z cytryną.
– Bo najnowsze badania pokazują, że nadmiar witaminy C ma właściwości kancerogenne.
– Skąd wiesz?
– Od mojego taty.
Tata jest naukowcem i nauczycielem akademickim. Wyczytał doniesienia najnowszych badań.
Skrót myślowy zaprowadził Nitkę po nitce do kłębka. Powszechnie bowiem wiadomo, że w cytrynach witamy C jest najwięcej, aż do przesady. Wyeliminowanie tego owocu z jadłospisu powinno zatem załatwić sprawę. I już, jesteśmy zdrowi, niebezpieczeństwo nowotworu minęło.
Sprawa nie zatoczyła szerokich kręgów, a to dlatego, że miała miejsce jakieś 15 lat temu, kiedy jeszcze media społecznościowe nie były takie powszechne. Przypomniałam sobie o tym po latach. Przypomniałam sobie po doświadczeniach ostatnich dni, kiedy to zapędziłam się w media społecznościowe i nieomal dałam wpędzić w zbędną, bezsensowną dyskusję. Dyskusję, jakich codziennie toczy się w necie tysiące.
Wrócę jednak do owej witaminy C.
Jeśli badania mówiły, ze nadmiar witaminy C wykazuje potencjalną szkodliwość, to przede wszystkim należałoby się zorientować, co znaczy nadmiar. Szybki skrót myślowy łączący witaminę C z cytryną bazuje na skojarzeniach i przekonaniach. Wystarczy wziąć do ręki najbliższy skrypt z biochemii, aby sprawdzić, że sok z kiszonej kapusty albo ogórek kiszony ma witaminy C znacznie więcej niż cytryna, w przeliczeniu na 100 g. Nadal zatem nie wiemy jakiemu stężeniu odpowiada nadmiar witaminy, wiemy jednak, że cytrynę możemy jeść spokojnie nadal.
Nie wiem jak się potoczyły dalsze losy badań nad kancerogenną witaminą C. To, co zaobserwowałam kilka lat później, to moda na lewoskrętną witaminę C.
Tu nie było niebezpieczeństwa, wszak witamina pojawiła się w formie izomeru. Zebrała całe rzesze fanów, nawet fanatyków. Witamina C była już nie tylko bezpieczna, ale nawet lecząca wszystko, budująca odporność, zapobiegająca strasznym chorobom i niedoceniania bardzo, bo okazało się, że nasze współczesne choroby wynikały z niedoboru witaminy C. Trzeba było, zgodnie z modą brać jej sporo i już widmo strasznych chorób odpływało w siną dal.
Nie miało wówczas znaczenia, że niedobór witaminy C objawia się zapomnianą już chorobą zwaną szkorbutem. Mało kto widział na własne oczy pełnoobjawowy szkorbut. Współczesny lekarz zna tę chorobę z podręczników, nie z życia czy własnej praktyki. Nie można było zatem uwierzyć że wszyscy chorujemy na szkorbut i potrzebujemy witaminy C. Potrzebowaliśmy innego powodu, żeby ją brać.
Niedobór witaminy C zaczęto upatrywać w przeziębieniach u dzieci i nazywać infekcje objawem niedoboru witaminy C.
Do dziś są ludzie, którzy wierzą, że taka witamina istnieje. Są „publikacje” na temat witaminy C. Nikt nie słucha, kiedy pani profesor mówi na konferencji, że taka forma jest niemożliwa, bo nie ma lewoskrętnego izomeru. Ludzie biorą i kupują.
Jak to zwykle bywa, pojawiły się głosy powątpiewania. Już nie izomer robił furorę, a stężenie w jakim należało witaminę C podawać. Co ciekawe, jak dowiedziałam się z grup parentingowych, witaminę C należy podawać przede wszystkim dzieciom. Dorośli jakby nie potrzebują. I jeden warunek – musi być w dużych dawkach, w wysokich stężeniach.
Wysokie stężenie ma magiczną moc, bo zapobiega chorobom, leczy przeziębienie i jest korzystne.
Znowu, nie ma znaczenia, że witamina C nie ma udowodnionego działania zabójczego wobec wirusów wywołujących przeziębienie. Nie ma znaczenia, że wysoka dawka witaminy C równa się podawaniu wielu kropli lub tabletek, w których substancje pomocnicze też mają zwielokrotnione dawki. Nikt już nie pamięta o soku z kiszonej kapusty ani nawet cytrynie. Przecież tam witaminy jest za mało. A kiedyś było za dużo.
W ciągu kilkunastu lat witamina C zatoczyła potężne koło. Koło, w którym marketing odegrał olbrzymią rolę, w którym decyzyjność rodziców wobec leczenia dzieci została poddana ciężkiej próbie.
Tak oto ze strachu przed nowotworem doszliśmy do zbawiennego działania tej samej substancji. Nie słuchając ani profesorów, ani naukowców, ani socjologów. Media wyręczyły nas z poszukiwania wiedzy. Media chętnie podają śmietnik informacyjny na talerzu taki sam jak śmietnik żywieniowy w fast foodzie. Bierzemy, bo szybko i łatwo. Ale cóż się dziwić ludziom, że biorą? Sama zaglądam czasem do fast foodu – raz biorę pomidorki, innym razem frytki. Mam wybór, mogę nie korzystać. Mam taki komfort, że wiem, gdzie jest dobry warzywniak na osiedlu, gdzie korzystnie kupię dobry obiad a gdzie serwują syfiaste jedzenie. Ja mam wybór, ale przeciętny pacjent internetowy już nie ma. Gubi się w gąszczu sprzecznych ze sobą informacji. Nie korzysta z wiedzy swojego lekarza.
Tak właśnie dziś podchodzę do tematu zdrowia jak do tamtej cytryny sprzed lat. Wiedza jest dostępna dla wszystkich. Ale nie ma takiej osoby na świecie, która wiedziałaby wszystko. Dlaczego więc wymagamy tego od siebie?
Dlaczego chcemy samodzielnie śledzić wyniki najnowszych badań, skoro brakuje nam podstaw, wszak nie jesteśmy wszyscy specjalistami? Korzystanie z wiedzy i doświadczenia ekspertów to dla mnie dzisiaj przywilej.
Przywilej coraz bardziej ekskluzywny. Z wiedzy eksperckiej coraz mniej ludzi będzie korzystać. Nie ma potrzeby, skoro ludzie „na grupie” wiedzą lepiej, skoro sąsiadka mówi tak samo. Na słowo witamina C reagujesz lękiem: czy jestem na bieżąco? czy to może mi zaszkodzić? Ekskluzywny klub wie, ze może jeść i cytryny i sok z kapusty, nie musi brać suplementów i nic mu się nie stanie. Ale póki co widzę, że jest to komfort dostępny dla nielicznych.
O tym nie usłyszysz w gabinecie lekarskim.
Kto ma rację: lekarz czy matka?
Nie napiszę Ci, co dolega Twojemu dziecku.
Jedna odpowiedź do “W kole witaminy C.”
Komentarze wyłączone.